Niestety w katastrofie zginął ich kolega Zbigniew Wójcik, właściciel dużej firmy w Sobótce. Los oszczędził LeszkaUnguriana i Wiesława Bartkowskiego ze Strzegomian. Hodowcy razem pojechali do Chorzowa zobaczyć się z przyjaciółmi i poznać nowinki techniczne.
- Trzask pękanego dachu zapamiętam do końca życia. Potem zrobiło się ciemno i cicho – opowiada łamiącym się głosem Leszek Ungurian. Obaj dokładnie pamiętają, co wydarzyło się w hali przed i po katastrofie. 6 sekund szczeliny - Było parę minut po godzinie 17. Nagle usłyszałem jak pęka dach. Szczelina biegła w naszą stronę. Nie było czasu na ucieczkę. Schroniłem się pod stołem. Tuż obok mnie runął duży wentylator. Krzyczałem do Leszka, aby padł i nagle nastała ciemność. Wszystko trwało od 3 do 6 sekund – relacjonuje Wiesław Bartkowski. Blat drewnianego stołu uratował im życie. W wielu miejscach stoliki nie wytrzymały uderzenia i pękały jak zapałki. Im się udało. Gdy mężczyzna leżał, poczuł, że przybiera woda. Na powierzchni pływał styropian, kartki papieru oraz różne dokumenty. Wtedy jeszcze nikt nie wiedział, że kałuże powstały z lodu i śniegu zalegającego na dachu hali.
Nadzieja w sygnale komórki
- W barze kupiłem piwo i poszedłem do stolika. Na scenie kończył grać zespół. Zrobiłem kanapkę, gdy nagle dach hali zaczął się ruszać – opowiada Ungurian. Mężczyzna próbował się ratować, ale ktoś po nim przebiegł. Przeżył dzięki stolikowi, pod który się rzucił. Obok zauważył Wiesława. Po chwili pojawili się ochroniarze i dwóch policjantów wyprowadzających ludzi. Jednego z nich przygniotła ściana, która później runęła. Z komórki zatelefonował do domu. Zaczął szukać innego kolegi, Zbyszka Wójcika. - Zbyszek, gdzie jesteś? Żyjesz? – wołał. Wielokrotnie dzwonił na jego komórkę mając nadzieję, że odbierze. – Zbyszek miał głośny sygnał. W kilku miejscach hali nasłuchiwałem, ale komórki nie było słychać.
Kostnica przy B-2
W międzyczasie mężczyźni ratowali innych. Spod zwałowiska usłyszeli wołanie o pomoc. Pod dachem leżał człowiek. Był przytomny. We dwóch starali się podnieść blachę, ale była za ciężka. Na szczęście zjawili się ratownicy z odpowiednim sprzętem. – Przygnieciony mężczyzna uspokajał, że jest cały. Mówił, że obok leżą ranni. Wśród nich kobieta, która na pewno nie żyje – opowiadają. Zabitą była najprawdopodobniej Kamila Bartkiewicz, młoda szczypiornistka. Leszek Ungurian do końca wierzył, że Zbigniew Wójcik żyje. Ostatnitelefon do poszukiwanego kolegi wykonał nad ranem. Komórkę odebrał ratownik: - Pan Wójcik nie żyje. Proszę zawiadomić jego bliskich. Ciało znajduje się przy wejściu B-2.
Żywi leżą w szpitalu
Zaraz po wypadku chwile grozy przeżyła Bożena Ungurian, żona Leszka. - Syn odebrał telefon od męża i powiedział o wypadku. Chwilę później o tragedii usłyszałam w telewizji – opowiada. Kobieta nie czekając na dalszy rozwój wydarzeń wsiadła w samochód i pojechała do Chorzowa. Na miejscu była o godz. 23. Na długo zapamięta moment spotkania z mężem, który doznał niewielkich skaleczeń rąk.
Skala tragedii z eteru
Noc spędzili razem w biurowcu obok hali, gdzie mieścił się sztab antykryzysowy. – O drugiej w nocy pokazano listę rannych ze szpitala. Milczano jednak na temat ofiar. Po kilku godzinach okazało się, że osoby, których nie ma na szpitalnej liście nie żyją – wyjaśnia Bożena Ungurian. O rozmiarze tragedii i liczbie zabitych dowiedzieli się dopiero z radia, kiedy wracali do domu. Po Zbyszku Wójciku pozostały dwa pamiątkowe zdjęcia. Leszek Ungurian zachował przedarty bilet wstępu. Na nim widać numer 6696. To liczba osób jaka do godziny 16 odwiedziła targi. Nie licząc kobiet i dzieci, którzy wchodzili za darmo.