Państwo Zofia i Feliks Całowie, mieszkańcy Gniechowic niedawno obchodzili 60-lecie małżeństwa. Dziś opowiadają, jak osiemdziesiąt i sześćdziesiąt lat temu spędzali Boże Narodzenie. Wigilia przed osiemdziesięcioma latami. Pani Zofia Cały była wtedy dziewięcioletnią dziewczynką. Mieszkała w Sokołówce, 30 kilometrów na południe od Lwowa. Te pierwsze święta po jej urodzeniu nie były wesołe - gdy miała zaledwie dwa tygodnie, umarł ojciec. Jedynym mężczyzną w domu został
dziadek.- W dzień wigilijny dziadek krzątał się koło bydła. Brał opłatek i szedł z nim do krów i koni. Dzielił się ze zwierzętami, coś tam przy tym mówiąc. Nas, dzieci, zapewniał, że o północy zwierzęta przemówią ludzkim głosem. Ale my jakoś nigdy nic nie usłyszeliśmy. Czy dziadek słyszał? Kto wie - uśmiecha się do wspomnień pani Zofia.
Opłatek smarowało się miodem. A dla zbłąkanego gościa z daleka dodatkowy talerz stał przez całe święta. Wigilia rozpoczynała się modlitwą za żywych i umarłych i podziękowaniem za cały rok. Na wieczerzę podawano barszcz z uszkami albo pierogami, gołąbki z kaszą gryczaną i grzybami, rybę w galarecie i smażoną. Same potrawy nie różniły się od tych zjadanych w wigilijny wieczór współcześnie. Różnica polegała na sposobie ich przygotowania. - Na farsz do pierogów suszyło się owoce - mówi pani Zofia. -
Ryby były zawsze świeżo łapane. A z kutii wróżono. Dziadek pszenicę rzucał na powałę. Ile się czepi pszenicy, tyle z morgi urodzaju będzie. Po kolacji młodzież brała widelce i łyżki, wiązała je i wychodziła na dwór. Kołatali nimi głośno, a z której strony pies zaszczekał, z tamtej strony miał nadejść mąż lub żona. Znowu po liczbie sztachet w płocie wróżono, ile lat przyjdzie poczekać na zaślubiny.
Fot. WFP
- Żona wychowywała się w miejscowości książąt Sieniawskich, a ja tam, gdzie Fredro się urodził, Benkowej Wiszni - mówi Feliks Cały. - Boże Narodzenie to było największe, najmilsze święto dla dzieci. Choinka prosto z lasu, a na niej ozdoby własnoręcznie wykonane. Obok choinki zawsze szopka stała, co ją ojciec robił. A spod obrusa wyciągano źdźbło siana i z niego przyszłość przepowiadano. Lubiliśmy, jak kolędnicy przychodzili. Mieli ze sobą szopkę, ale jaka to szopka była!. Czterech chłopa ją musiało nieść. Wszystko w niej wyrzeźbione było: lalki z drewna i Matka Boska, co przędła. Ruchome postacie. Dziś artyści są w mieście, ale kiedyś to we wsiach mieszkali...Bieda była taka, że na święta do pierników dodawano syrop zrobiony z buraków cukrowych. Gotowało się buraki, potem je wysmażało i ta masa była jak miód. W tamtych czasach, jak ktoś leniwy był, to po prostu umierał. Na wiosnę to aż ludzie puchli z głodu. Trzeba było umieć sobie radzić. Państwo Całowie pamiętają jedną z wojennych wigilii. Uciekli wtedy ze Lwowa i zamieszkali pod Tarnobrzegiem, blisko strefy frontowej. - Wymienialiśmy wtedy mleko za bimber - wspomina pan Feliks. - Nauczyliśmy się go robić, żeby na mleko i inne produkty dla dziecka zamieniać.
- Nie było nic - dodaje pani Zofia. - Wszystko, co mieliśmy, Niemcy i Rosjanie zabierali. Ze schowanej pszenicy mełło się na żarnach zboże. Ale nie można się było przyznawać do ich posiadania. Dwa nam zabrali, tylko jedno uratowaliśmy. Z tej pierwszej, białej mąki zawsze na jakąś bułeczkę starczyło, reszta z przemiału szła na pierogi. Pani Zofia ma świadomość swoich słów. Sześć razy była aresztowana.Pewnej wigilii 1944 roku pan Feliks próbował dostać się z Rzeszowa, gdzie pracował jako urzędnik, do domu pod Tarnobrzegiem. - Okazją dostałem się do Tarnobrzegu, potem do Józefowa, a stamtąd już nie było jak dojść - wszędzie łąki torfowe. Zacząłem się przez nie przedzierać. Nieomal czułem, jak się topię. I wtedy zobaczyłem człowieka. To Rosjanin był. Pomógł mi i poszedł ze mną do domu. Taka była tamta wojenna wigilia: przy stole ja, żona, dziecko i obcy - wróg, a jednak przyjaciel.