Jak mówi żona Jarka, Lucyna, klienci przyjeżdżają do sklepu nawet z odległego osiedla. W czym tkwi magnetyzm pana Szczepańskiego? Może w sile i poczuciu humoru, które nie opuszczają go od 30 lat, kiedy to w wyniku wypadku zaczął jeździć na wózku inwalidzkim.
Każdy 20-letni chłopak, który z dnia na dzień traci władzę w nogach, nie może przejść nad tym do porządku dziennego. Jarek nie był wyjątkiem. Rehabilitacja i dojście do równowagi psychicznej trochę mu zajęły. Z późniejszą żoną znali się od szkoły podstawowej, w Gniechowicach oboje urodzili się i wychowali. Ale do ślubu doszło dopiero w 10 lat po wypadku. Trzy lata Jarek poddawał się rehabilitacji. Ta rehabilitacja w dużej mierze to była po prostu praca. - Nie było lekko w domu, musiałem zacząć zarabiać - wspomina. - Na technikum samochodowym zakończyłem edukację, jeszcze czwartą klasę zaliczyłem, piątą zdawałem już zaocznie. Później pracowałem chałupniczo w spółdzielni inwalidów.
Zakład o żonę
- Malował, haftował, wyszywał, robił na drutach - mówią żona i córka. W gościnnym pokoju wisi mini ikona autorstwa Jarka. Piękna.
Czy czuł się odrzucony przez mieszkańców wsi?
- Nie załamał się, bo się we mnie zakochał - uśmiecha się Lucyna. - Chociaż to ja mu się oświadczyłam. No bo ile można tak ze sobą chodzić? Dziesięć lat to aż nadto. A ja już trzydziestki dobiegałam. Moja mama była troszeczkę oporna, ale z tatą Jarek był w bardzo dobrych stosunkach. Zresztą, potem zrozumiałam mamę, w końcu to była niecodzienna sytuacja - zdrowa dziewczyna i chłopak na wózku. Pamiętam, jak przed wypadkiem Jarek niósł mnie na rękach z kawiarni do domu, a to spory kawałek był do przejścia. Do tej pory nie mogę się dowiedzieć, czy to o zakład chodziło.
Jarosław Szczepański z żoną Lucyną i córką Kasią. Fot. WFP
Z wózkiem na kempingu
Pobrali się w 1985 roku, rok później urodziła się Kasia. Jeździli do Wrocławia, gdzie Jarek – mimo, że nie studiował - działał w klubie studenckim Remedium na Grunwaldzkim (dziś już go nie ma). Była siłownia, wycieczki, wieczorki, wymiany zagraniczne z Niemcami. Z małą, a później coraz starszą Kasią jeździli pod namioty do Włoch. - Pakowaliśmy do auta wózek Jarka, dziecięcy wózek Kasi i całą masę rzeczy potrzebnych na kempingu - wspominają. Przechowują zdjęcia z tamtych czasów. Atrakcyjna brunetka i roześmiany mężczyzna na wózku inwalidzkim. Obok - jasnowłosa Kasia. Otoczeni mnóstwem zagranicznych znajomych. Później Jarek sam z córką wyjeżdżał na wakacje, nierzadko koczowali w lesie. - Ja w tym czasie zostawałam w domu, remontowałam, malowałam ściany, trochę odpoczywałam- mówi Lucyna. Czy nie bała się, jak niepełnosprawny ojciec poradzi sobie dzieckiem? - On sobie świetnie radził, lepiej niż niejeden facet ze zdrowymi nogami. Nawet się tam makaron nauczył gotować, co mu w domowych warunkach kompletnie nie szło - śmieje się Lucyna.
Zaczynali od stolika
Własną działalność gospodarczą zaczęli od stolika turystycznego. Lucyna straciła pracę, a zarobki Jarka w spółdzielni inwalidów nie należały do najwyższych. Zarejestrowali więc handel obwoźny, a po kilku miesiącach założyli kiosk.
- Głodni nie chodzimy, z ubraniem jest gorzej, ja to się już w ogóle nie ubieram - mówi Lucyna. - Zresztą, dzień nam upływa bardzo szybko. O 19 zamykamy, o 1 w nocy jemy kolację. I znów od rana to samo - otwieranie, praca w sklepie, zamykanie. Ale starcza nam na życie, i to jest najważniejsze. Córka studiuje turystykę, chyba ma po tacie takie skłonności, więc musimy jej wszystko poopłacać.
Czy nie myśleli o wyjeździe do miasta?
Zgodnie przyznają, że nie. Tu się urodzili, wychowali, poznali, mają dom. Chociaż w mieście z inwalidztwem Jarka łatwiej wmieszaliby się w tłum. - Są na wsi ludzie, którzy nas akceptują i tacy, którzy mają z tym problem - mówi Lucyna. - Nie każdy lubi połamańców - stwierdza z uśmiechem. - Poza tym jest kiosk, który nas utrzymuje. Choć kiedyś było lepiej. - Teraz ludzie jak są po wypłacie, jadą do Tesco - dopowiada Jarek. - Dopiero, gdy się kasa kończy, przychodzą do nas i kupują to, czego nie zdążyli albo zapomnieli.
Czy sprzedają na „kreskę”? - Mamy cztery, pięć osób, które w ten sposób robią u nas zakupy. Czasem bywa trudno, bo przyjdzie sąsiad, nie ma pieniędzy i jak tu mu nie sprzedać na kredyt?
Szczepańscy przyznają, że żyją dość zwyczajnie, jak większość ludzi. Podział ról bywa tylko u nich nieco inny niż w przeciętnych rodzinach. Gdy są kłopoty z rynną, to Lucyna bierze drabinę i sprawdza, czy rynna jest drożna. - On jest bardziej rozrywkowy, a ja spokojniejsza - mówi o mężu. - I tak się jakoś uzupełniamy już ponad 20 lat.
Kasia z dumą przyjmuje komplementy na temat rodziców. - Są bardzo w porządku - mówi. – Znajomi mi ich zazdroszczą.