14 lipca w 2007 roku Jacek K., 35-letni policjant z wrocławskiej komendy miejskiej skakał pierwszy raz. Mężczyzna od dawna interesował się spadochroniarstwem i prywatnie zapisał się na kurs. Wcześniej przeszedł szkolenie teoretyczne. W feralny dzień L-410 Turbolet wystartował z lotniska w Mirosławicach z kilkunastoma uczestnikami szkolenia na pokładzie. Skoki odbywały się z wysokości 1500 metrów. W momencie skoku Jackowi K. nie zadziałało urządzenie otwierające czaszę spadochronu. Kursant ratował się otwierając spadochron zapasowy, ale było już za późno.
- Z tego, co wiem, skoczył bez „automatu” - urządzenia, które automatycznie otwiera spadochron zapasowy. Oprócz tego uchwyt linki stalowej tzw. pin, powinien być luźny i to on przyblokował otworzenie czaszy – mówił nam dzień po wypadku Markiz Białecki, instruktor z 18-letnim stażem. Jego zdaniem organizatorzy kursu popełnili szereg błędów, a skoczek był niedoszkolony. Według specjalistów medycyny sądowej mężczyzna uderzył w ziemię z prędkością ok. 250 km na godzinę.
Po wypadku sprawą zajęła się prokuratura i komisja badania wypadków lotniczych, która wykryła szereg nieprawidłowości w firmie organizującej szkolenia. Komisja stwierdziła, że uchwyt wyzwalający spadochron zapasowy został wyciągnięty przez ucznia-skoczka samodzielnie. Stwierdzono również, że rozpoczęty został proces otwarcia spadochronu zapasowego, jednak czasza nie wypełniła się całkowicie. W spadochronie zapasowym zabrakło również urządzenia zabezpieczającego AAD (Automatic Activation Device).
Ponadto spadochron kursanta został nieprawidłowo przygotowany do skoku, gdyż zastosowano jednocześnie dwa systemy zapięcia pokrowca spadochronu głównego.
- Prokuratura postawiła zarzuty nieumyślnego spowodowania śmierci trzem pracownikom firmy organizującej szkolenia – informuje Mirosław Kozak, zastępca komendanta policji w Sobótce.